Dzień podróży 195-202
W Vichayito po napadzie, pierwszy raz podczas naszej podroży mieliśmy wrażenie ze jesteśmy we właściwym miejscu i we właściwym czasie. Nie, nie chodzi nam o dobry moment na spotkanie z rabusiami na drodze, ale o coś zupełnie innego. Całą nasza drogę – nie wiem czy to na wskutek braków w planowaniu, czy to po prostu
jest to uroda spontanicznego podróżowania, jesteśmy lekko obok czasu: bo w Chaipas na Wieki Tydzień obchodzony niezwykle kolorowo – spóźniliśmy się dwa tygodnie, w Gwatemali na trekking bądź chociaż podziwianie wierzchołków wulkanów – miesiąc, w Nikaragui – by podziewać cud narodzin tysięcy nowych żółwi morskich – miesiąc za wcześnie, w Panamie – około dwóch tygodni przed wielką fetą na stulecie kanału, w Loja dziesięć dni po wielkim święcie Maryjnym. Nie to żebyśmy polowali na te wydarzenia. Nie byliśmy nawet ich świadomi przed wyjazdem. Ale jak już do nas docierało, że coś tracimy – „lekki niesmak pozostał”. W Vichayito było inaczej, nie świadomi, że będzie okazja, a jednak stało się! Leniąc się już trzeci dzień chyba, raz leżąc, raz siedząc, innym razem dla odmiany pół-leżąc wpatrywaliśmy się w ocean. Raz przypływ – mniej plaży, na przybrzeżnej skałce tylko pieni się woda, innym razem odpływ – skałki odsłonięte, plaża szeroka jak bary Pudziana (no przesada – jak bary Najmana). Ptaki pięknie, bo grupowo pikowały z wysokości po rybkę, czasem rybka sama wyskoczyła z wody, czasem pobawiliśmy się psem sąsiada. I fale rozbijały się o piasek: miarowo, niezmiennie. Czasem przeszedł się plażą wczasowicz, czasem sprzedawca lodów, czasem kapeluszy. Spokój, ład i harmonia. I czekaliśmy już ostatniego dnia w zasadzie tylko na wieczór, kiedy to przyjedzie umówiony taksówkarz, by wyrwać nas z tego raju i wsadzić do autobusu. Gdy nagle usłyszeliśmy dźwięki: pluśnięcia i parskanie. Nie mogąc uwierzyć własnym oczom i uszom, staliśmy się widzami niezwykłego spektaklu. Wieloryby (mniejsza o szczegół jaki to gatunek) zrobiły nam tę przyjemność i postanowiły przepłynąć właśnie obok brzegu. Spektakl niesamowity, egzotyczny i magiczny. Wieloryby przepływały chyba parami, co chwilę obracając się wzdłuż własnej osi, pluskając płetwami, co jakiś czas parskając fontanną wody – tak gdzieś na oko z okolic czubka wielorybiej głowy. Raz na kilka chwil wielorybyska postanawiały wyskoczyć z wody w nieznaną dla nich powietrzną otchłań, by powyginać śmiało swoje cielsko. A to wszystko tak blisko, że widać było szaro-białe pasy na ich brzuchach. A to wszystko niestety na tyle daleko, że nie uda nam się tego godnie pokazać zdjęciem z komórki (teleobiektyw na okoliczność zrabowania korpusu aparatu zaległ na dnie sakwojaża). Wieloryby jednak popłynęły dalej niczym okręty patrolowe marynarki wojennej nieistniejącej Republiki Wszechoceanii pozostawiając nas samymi ze swoimi straszkami na pustej w niedzielne popołudnie plaży. Nie zostaliśmy zupełnie sami i bezradni, mieliśmy wszakże nasze plany na dalsze wojaże.Dalszą podróż odbyliśmy autobusem do Trujillo. Trujillo to blisko milionowe miasto położone na pustynnym wybrzeżu, na którym to ludzie osiedlali sie od lat. Ślady tej bytności były właśnie powodem naszej wizyty w mieście. Zwiedziliśmy zabytki – właściwie to ruiny, preinkaskie. I były to po kolei – będące pozostałościami po kulturze Chimu: Huaca Esmeralda, Huaca Arco Iris i fragment wielkiego dawnego miasta Chan-Chan – największego prekolumbijskiego miasta Ameryk (około sześćdziesiąt tysięcy mieszkańców) i zarazem największego miasta wzniesionego z cegieł suszonych na słońcu. Oraz będące pozostałościami po kulturze Moche: Huaca del Sol i Huaca de la Luna (huaca słońca i księżyca). Zwiedzanie dawnych miast i ich świętych miejsc pogrzebowych jakim były właśnie huaki – grobowce i miejsca kultu zarazem – coś pomiędzy kurhanem, a piramidą. Wprawiło nas w nastrój zadumy. No bo tak na zdrowy, nieskażony wiedzą akademicką (w tym temacie) rozum – wielkie kultury, z wielką wiedzą, niesamowici budowniczowie, najlepsi metalurdzy, społeczeństwo zorganizowane, a przetrwało ledwie kilka stuleci. Została po nich kupa piachu, rozgrzebywana po kolei wpierw przez huaceros – tomb raiderów, czy też po naszemu chieny cmentarne – poszukujących w grobowcach wartościowych rękodzieł, i później po względnym wprowadzeniu porządku przez republikę peruwiańską – przez prywatne i państwowe misje archeologiczne. A wszystkie te pozostałości nie dają nam pełnej wiedzy o dawnych mieszkańcach. Nie zachowało się pismo, a glifów nie potrafimy jednoznacznie odczytać. Która kultura jest tu niedoskonała? Ich – co nie umiała pisać po naszemu, czy nasza, która nie umie czytać po ichniemu? A to wszystko było ledwie kilka (kultura Chimu) i kilkanaście (Moche) stuleci temu. Nic to, spacer po cmentarzu, zawsze jest przyczynkiem do głębszej refleksji. Kiedy się skończy nasza era? Czemu zawdzięczamy szczęście, że trwa już trzecie tysiąclecie? A może właśnie teraz jest jej schyłek, tylko znad pełnej miski (#ceviche zjedzone w nadmorskim #Huancayo – #yummy) nie widać, że się właśnie upada? Co zostanie po nas? Kiedy się to stanie, że wszystko co nasze pokryje warstwa piachu? Kto będzie nasze groby rozgrzebywał? Co w nich znajdzie? Czy uda się mu odczytać prawdę o naszej kulturze?
Następnego dnia próbowaliśmy wyrwać się z tego nostalgicznego nastroju fundując sobie spacer po innym grobowcu – Huaca de Cao i podziwiając w pobliskim muzeum mumię Damy z Cao. Dama de Cao najprawdopodobniej była jedyną (z tego co do tej pory ustalono) Panią Gubernator regionu Chicama, osobą bardzo ważną i wpływową – tyle o niej umiemy powiedzieć, bo znaki tamtych czasów (Moche) są dla nas ciągle mało czytelne. Choć widok jej ciała był już jakby bardziej abstrakcyjny – bo sprzed siedemnastu stuleci, ale jednak są to szczątki ludzkie – nie wywołało w nas to zachwytu. Nie zachwyciło nas więc to jak wielką atrakcję robi się z tej ekspozycji, a raczej dokapało kolejną kroplę dziegciu w słodkich jak miód wrażeniach z podróży – czy aby na pewno witryna muzealna jest właściwym miejscem na prezentacje ciała człowieka. I czy aby na pewno świetnie zachowane tatuaże i bujna fryzura zmarłej przed wiekami osoby jest tym co powinno rozpalać głowy i przyciągać turystów gotowych zostawić swoje parę dolców? Ale co zrobić – dolce są bardzo potrzebne by prowadzić dalsze prace, sorry taki mamy klimat.
W Trujillo spędziliśmy dzień dłużej – na szukaniu i kupowaniu aparatu
Nasłuchawszy się opowieści, o regionie Trujillo – że tu to dopiero jest niebezpiecznie. Zdecydowaliśmy się wsiąść w autobus i wjechać w góry. Zmienić klimat i krajobraz. O tym, jak słuszna to była decyzja dowiecie się z następnego wpisu….
przebytych kilometrów rowerem:
0/5233 (w dniach opisanych powyżej/łącznie)