Dzień 139-167
W życiu nie bałam się tak przy lądowaniu i jednocześnie nie byłam tak zachwycona tym, co widać za oknem jak przy lądowaniu w Quito. Wiał bardzo mocny wiatr, więc trzęsło nami niemiłosiernie, a
lądowaliśmy w dolinie pomiędzy dwoma wysokimi pasmami gór. Ostatecznie udało nam się jednak szczęśliwie wylądować, odebrać wszystkie bagaże i i autobusem wyruszyć w stronę centrum. Quito jest niesłychanie rozciągnięte – przy średniej szerokości czterech kilometrów ma aż sześćdziesiąt kilometrów długości! My dotarliśmy do Rio Coco – dworca autobusowego obsługującego północną część miasta. Tam skręciliśmy rowery i ostatnie naście kilometrów pokonaliśmy pedałując, przy najmniejszych nawet podjazdach dostając zadyszki, – z wysokości 0m.n.p.m w Panamy w ciągu dwóch godzin przemieściliśmy się na wysokość 2800m.n.p.m. Dojechaliśmy jednak szczęśliwie do domu warmshowerki Kariny, gdzie aklimatyzując się spędziliśmy cztery dni. Pierwszego Karina i jej tato zabrali nas na wycieczkę po przepięknym, postkolonialnym centrum Quito oraz na wzgórze El Panecillo z monumentem Najświętszej Panienki, z którego rozpościerał się cudowny widok na miasto. Tutaj mieszkańcy Quito przyjeżdżają na pikniki. Ekwadorska muzyka w tle, latające w górze latawce, zapachy miejscowego jedzenia i oczywiście cudowne widoki sprawiły, że polubiliśmy Quito. Kolejny dzień spędziliśmy eksplorując rowerami liczne parki miejskie ( w tym olbrzymi, znajdujący się w samym centrum miasta park Bicentario, który utworzono na terenie starego lotniska) oraz centra handlowe – musieliśmy bowiem przygotować się na nowe warunki klimatyczne panujące w Andach. Wjechaliśmy również kolejką TerefericQ na wulkan Pichincha, z którego ujrzeliśmy ośnieżone szczyty gór i wulkanów i zapragnęliśmy przyjrzeć im się z bliska. Po pięciodniowej aklimatyzacji nadszedł czas na dalszą podróż. Skierowaliśmy się w stronę wulkanu Cotopaxi. Do jego podnóży dotarliśmy po trzech dniach. Pierwszego „przebiliśmy” się z północnych peryferii Quito do Machachi, miasta położonego o 20 kilometrów od peryferii południowych stolicy. Tu kończyła się dobra droga, a zaczął kiepski bruk ze średnim nachyleniem 6%. W związku z tym drugiego dnia udało nam się podjechać a w zasadzie podprowadzić rowery na „rekordowy” dystans 8 kilometrów. Rozbiliśmy namiot przy ranchu. Jedynymi towarzyszącymi nam odgłosami był tętent koni, które pasły się nieopodal i śpiew ptaków. Do tego widoki na majestatyczne Andy i lama, pomagająca nam zmywać naczynia zrekompensowały nam trudy wspinaczki. Po mroźnym poranku, ciepłym śniadaniu (płatki owsiane z rodzynkami i miodem – mniam!) ruszyliśmy dalej, by po ośmiu przepięknych kilometrach dotrzeć do bram parku. Mijając stada koni, od czasu do czasu osiołka lub lamę, oślepiani słońcem odbijającym się od ośnieżonego szczytu wulkanu Cotopaxi, majestatycznie górującego nad resztą krajobrazu dotarliśmy do przepięknie położonego górskiego hotelu. W jego pobliżu rozbiliśmy namiot i oddaliśmy się słodkiemu nicnierobieniu. W restauracji, przy wesoło strzelającym ogniu w kominku, z widokiem na pobliskie góry i wulkan oczywiście, spędziliśmy wieczór…i cały następny dzień łykając tabletki przeciwzapalne w celu odgonienia przeziębienia, które przyczepiło się do części naszej ekipy. Gdy poczuliśmy się lepiej pojechaliśmy zwiedzić przepiękne jezioro i przenieśliśmy biwak trzysta metrów poniżej niego, na przygotowany przez park teren biwakowy, gdzie przy małym ognisku doczekaliśmy nocy. Nazajutrz obudziliśmy się podczas jak się nam wydawało deszczu, który w rzeczywistości był tylko zwykłą chmurą w środku której wypadł nasz biwak. Niestety namiot nasz pomimo tego że odporny na deszcze i wiatry nie jest odporny na arcywilgotne powietrze – jak to w chmurze bywa – i skraplająca się wewnątrz woda opóźniła nasz wyjazd – tak mniej więcej do pierwszych promieni słońca, które na tych szerokościach i na tej wysokości radzi sobie świetnie z wilgocią. Po podsuszeniu sprzętu kampingowego ruszyliśmy dalej. Park Cotopaxi opuściliśmy zachwyceni infrastrukturą – zjeżdżając nowiutką drogą do miasta Latacunga. W całym parku infrastruktura (darmowa, tak jak i zresztą wstęp doń) była świeżo oddana do użytku. Jak później się okazało tak samo jak i inne drogi i inne udogodnienia dla turystów w innych miejscach kraju. Ekwador po dziesiątkach lat niepokojów społecznych i ekonomicznych wydaje się wreszcie wychodzić na prostą. Młody prezydent Correa, dzierżący władzę już drugą kadencję jest wychwalany przez spotykanych przez nas mieszkańców. Wielkie zyski jakie Ekwador czerpie z eksploatacji złóż ropy (wciąż kontrowersyjne z punktu widzenia ochrony środowiska naturalnego) zdają się wreszcie nie niknąć w prywatnych kieszeniach. Rodzina, która nas gościła w Latacundze również wychwalała swój rząd wyliczając, iż w ciągu ostatnich siedmiu lat mają wreszcie drogi, olbrzymi postęp w edukacji, służbie zdrowia etc. Dla nas, Polaków przyzwyczajonych do bardziej krytycznego nastawienia było to bardzo ciekawe lecz i nieco dziwne doświadczenie. Warmshower Javier i jego żona byli niezwykle gościnni (np. zapraszali nas codziennie na śniadania, obiady i kolacje) tak więc z lekkim ociąganiem ruszyliśmy w dalszą drogę, której celem było jezioro Quilotoa i okolice. Do Quilotoa, położonego wysoko w górach dotarliśmy po dwóch dniach podjazdów w bajecznych okolicznościach przyrody, a sam widok jeziora sprawił, że na chwilę zaniemówiliśmy. Szmaragdowozielone wody tego jeziora, uwięzione w kraterze otoczonym stromymi zboczami są po prostu przepiękne. To jest jedno z miejsc, które po prostu trzeba zobaczyć na własne oczy…Nas naprawdę zachwyciło. Pierwotnie chcieliśmy rozbić tam biwak, jednak wzmagający się wiatr (który sprawiał, że kto miał, ten wyciągał puchowe kurtki) przekonał nas do zmiany planów. I całe szczęście! Mimo tego, że nocowaliśmy w hostelu, po zachodzie słońca zrobiło się przeraźliwie zimno. W naszym pokoju była jednak koza. Rozpaliliśmy więc ogień w kozie i po chwili miłe ciepło rozlało się po całym pomieszczeniu umożliwiając nawet kąpiel! Aby nie cierpieć zimna nad ranem nastawiliśmy sobie jeszcze dwa alarmy w środku nocy w celu podłożenia do ognia. Okazało się to strzałem w dziesiątkę – pozostali goście na śniadanie wyszli przemarznięci do szpiku kości…My ruszyliśmy na spacer, zeszliśmy w dół krateru, nad brzeg jeziora, a następnie ruszyliśmy dalej. Kolejnym etapem był dwunastokilometrowy zjazd nowobudowaną drogą wśród niemalże nieziemsko wyglądających skarp, który to poprzedził siedmiokilometrowy odcinek po drodze już gruntowej do miejscowości Chugchilan. Tam, mimo wczesnej pory dnia zatrzymaliśmy się, gdzie w miłym pensjonacie i analogicznym, bo ciepłym klimacie zrobiliśmy porządek z bicyklami i z napstrykanymi zdjęciami. Z Chugchilan wyjechaliśmy poźno – około południa- dnia następnego. Czekał nas bowiem płaski odcinek po gruntowej drodze do Sigchos. Pomimo tego, z nie było to za daleko, pomarudziliśmy trochę – kontemplując co zakręt ciągle jeszcze z otaczających ją gór piękno doliny. Tu staraliśmy się wypocząć już w hoteliku o standardzie (ale też i cenach) nie nastawionych na turystę 'dewizowego’. A odpoczywać było przed czym: następny dzień wyglądał tak – sześcio kilometrowy zjazd w dolin, a następnie trzydziestokilometowy podjazd (z różnicą wzniesień od 2430 do 3546 mnpm ). Oj działo się podczas tego podjazdu, głównie w naszych głowach: … ile modlitw o „żeby to już”; ile to …wspomnień z lat młodzieńczych, kiedy to mino że z przerzutkami shimano SIS to rowery jakby same podjeżdżały pod każdą górkę, …. te pstykniecia manetkami – „czy aby napewno jest już na najmnieszym”, … te dociekliwe spojrzenia na styk opony z asfalem, by się upewnić czy aby to nie flak nie powoduje naszych trudności, …i te odliczania do pełnej setki przejechanych metrów oznaczających krótką przerwę na uspokojenie rozszalałego na tej wysokości serca… jadąc hektometry drogi mijały tak wolno, a przerwy mijały tak szybko nie dając upragnionego wytchnienia….. ale, jak to powiedział Sofronov: … w słowach wydać trudno Bigosu smak przedziwny, kolor i woń cudną, tak i tego podjazdu nie zdołamy Wam opisać – żałujcie że Was tam nie było!Ale jak każdy koszmar się kończy (na ogół przepoceniem totalnym), tak i ten po siedmiu godzinach walki się skończył. Mimo późnej pory (było już po siedemnastej) zdecydowaliśmy się na zjazd do znanej już nam Latacungi – do której dojechaliśmy w kompletnych ciemnościach. Wymęczeni, lekko zziębnięci i choć nie ustanowiliśmy nowego rekordu naszej wyprawy w kategorii odcinek z największą sumą podjazdów – bo podjazdów było tylko 1180m – to wspólne uznaliśmy ten odcinek za najcięższy dotychczas…
. Następnego dnia w ramach odpoczynku wybraliśmy się na cotygodniowy jarmark do Sasquli. Tam odebraliśmy paradę trzody chlewnej, bydła rogatego, kóz, owiec i lam, po czym pozwiedzaliśmy część rękodzielniczą i kupiliśmy trochę owoców kosztując co chwile autentycznego lokalnego street foodu (no oparliśmy sie tylko degustacji lokalnego smakołyku – świnek morskich – pamiętając niezbyt zachwycający ich smak, kiedy to zostaliśmy nimi poczęstowani w parku Cotopaxi). Z Latacungi dnia następnego wybraliśmy się do kurortu Banos de Auga Santa (Łaźnie wody świętej). Na wjeździe do tego kurortu, położonego w dolinie rzeki Pastazaja powitał nas serią majestatycznych pierdnięć – budzących wspomnienie najcięższych nawałnic – wulkan Tungurahua. Przerażeni tym co widzimy – wielką górę, która hałasując dymi, staliśmy na wąziuteńkim poboczu chwil parę. Poczym dojechaliśmy do centrum kurortu, gdzie zaplanowaliśmy sobie odpoczynek. Ale, że najlepiej się odpoczywa w biegu, odbyliśmy ciekawą wycieczkę – sześćdziesiąt kilometrów w dół doliną rzeki do miejscowości Puyo, kilka spacerów po okolicznych wzgórzach na liczne punkty widokowe na wulkan. Na jednym z takich punktów widokowych osoba w naszej ekipie odpowiedzialna za utrzymanie (w tym noszenie) sprzętu fotograficznego odebrała lekcję, że jak się chrzani adapter karty pamięci, to nie należy zwlekać z jego wymianą – dlatego musicie wierzyć nam na słowo – lawa tryskająca w nocy z wulkanu mimo znacznej odległości robi wrażenie! Prócz niewątpliwych doznań duchowych, które były naszym udziałem w sanktuarium maryjnym, gdzie to widzieliśmy na własne oczy obrazy cudów jakie się tu dokonywały za sprawą świętej wody lecącej do miasta kaskadami – zażyliśmy też rozrywek cielesnych – którą jest niewątpliwie rafting. Nim się obejrzeliśmy okrąglutki tydzień zleciał, więc dalej – w drogę….
Ale to już historia na inną opowieść….
przebytych kilometrów rowerem:
471 /4328 (w dniach opisanych powyżej/łącznie)
złapanych kapci:
0/9 (w dniach opisanych powyżej/łącznie)