Boliwia – Amazonia i La Paz (06.11-23.11)

Dzień podroży 252-269
La Paz jest podzielone urwiskiem na dwie części „alto” i „bajo” czyli wysoką i niską, przy czym różnica wysokości pomiędzy nimi wynosi około 800 metrów. My dojechaliśmy z płaskowyżu do części „alto” i zjechaliśmy główną drogą do położonego nisko domu rowerzystów. Widok na niżej położoną część miasta otoczoną ze wszystkich stron szczytami górskimi zapiera dech w piersiach. Tysiące ceglanych domów „wchodzących” na zbocza tych gór, ośnieżony szczyt Huayna Potosi (6088mnpm) górujący nad miastem i bezchmurne niebo sprawiły, że polubiliśmy La Paz od razu. Zdziwił nas mały ruch na trasie alto – bajo. Przyczyną takiego stanu rzeczy jest tereferico – kolejka górska oddana niedawno do użytku, która służy za tramwaj łączący te dwie tak różniące się wysokością części miasta.

Suszone lamy na targu wiedźm w La Paz

Suszone lamy na targu wiedźm w La Paz


W „casa de cyclistas” czyli domu rowerzystów przywitał nas Cristian, gospodarz i ośmiu innych rowerzystów (w tym para francuska którą spotkaliśmy w Ekwadorze i Peru, a takze jeden Polak – Michal). To fantastyczne miejsce położone w samym centrum miasta, w którym można wymienić doświadczenia, naprawić rowery czy po prostu napić się piwa czy herbaty z innymi podróżnikami, funkcjonuje od wielu lat i przez jej podwoje przewinęło się już kilka tysięcy osób. Po trzech dniach odpoczynku spędzonych na spacerach miejskich, zakupach i naprawie roweru (Kuba wymienił wszystkie szprychy w tylnym kole, bo średnio co sto kilometrów jakaś się łamała) udaliśmy się do amazońskiej dżungli. Można tam dotrzeć na dwa sposoby: autobusem, który jedzie oficjalnie osiemnaście godzin (nierzadko jednak taka podroż kończy się po trzydziestu godzinach) pokonując tysiące zakrętów po górskiej, gruntowej drodze o szerokości czterech metrów lub samolotem w pół godziny. Statystyki wypadków na trasie autobusowej, rady miejscowych i mrożące krew w żyłach opisy tej drogi na blogach przekonały nas do wybrania opcji lotniczej, ponad dziesieciokrotnie krótszej ale i prawie dziesięciokrotnie droższej. Lot do Rurrenabaque był rzeczywiście bardzo krótki, a widoki z okna samolotu oszałamiające: najpierw samo miasto La Paz, następnie ośnieżone, ostre andyjskie szczyty, które przeszły w łagodne, porośnięte lasem góry, a następnie gęsta dżungla pośród której leniwie wiły się rzeki w charakterystycznym, błotnistym kolorze. Różnica klimatu jest niewyobrażalna. Po ostrym, wysokogórskim powietrzu La Paz mieliśmy wrażenie, że to wilgotne i gorące, tropikalne powietrze w Rurrenabaque lepi się do naszych ust i całego ciała. Zresztą już po jednej minucie byliśmy zlani potem. Wszechobecna zieleń raziła w oczy po kilku tygodniach które spędziliśmy w trawiastym, pozbawionym drzew krajobrazie altiplano. Ta zieleń raziła jeszcze bardziej i stała się bardziej soczysta i gęsta gdy udaliśmy się w górę rzeki w kierunku Parku Narodowego Madidi. Po pięciu godzinach odnaleźliśmy obóz w samym centrum Parku – nad rzeka Tuichi.
Kapibara

Kapibara

Ponownie znaleźliśmy się pośród dziwnych i głośnych lecz naturalnych odgłosów. Zwłaszcza nocą, leżąc w hamaku z zamkniętymi oczyma można było odnieść wrażenie że jest się naprawdę blisko natury. Tym bardziej, że w kontakcie z nią nie przeszkadzał nam tłum tyrustów. Oprócz nas w obozie znajdowała się tylko para wolontariuszy z Hiszpanii i pięć osób obsługi: przewodnik, motorniczy, pomocnik motorniczego, kucharka i konserwator. To była luksusowa wyprawa! Przez cztery dni nie musieliśmy martwić się o nic, poza szukaniem tropów zwierząt. Udało nam się zobaczyć wielkie stada dzików, węże, żaby, małpy (wyjce i kapucynki), świeże ślady i odchody pumy, a także tukany, perliczki, wielkie pawie, papugi i niezliczone ilości insektów…Udało nam się także zjeść na surowo larwy chrząszcza, które nasz przewodnik znalazł w owocach miejscowej palmy. Smakowały jak orzechy i gdyby nie konsystencja i to, że się ruszały można byłoby powiedzieć, że były całkiem smaczne. Jednego dnia zbudowaliśmy tratwę i spłynęliśmy do obozu po drodze robiąc przerwę na wędkowanie. Motorniczy złapał półtorametrowego suma, którego jedliśmy przez dwa dni. Tak nam się spodobało, że po powrocie do bazy wypadowej w Rurrenabaque postanowiliśmy zwiedzić górny odcinek rzeki Yacuma – pampę.
Daj buzi

Daj buzi

Tutejsza pampa to trawiaste rozlewiska poprzecinane siecią rzek. Brzegi tych rzek porośnięte są drzewami i krzewami, które tworzą prawdziwy raj dla zwierząt. Aby się tam dostać spędziliśmy trzy godziny w samochodzie terenowym, aby wsiąść do miejscowej łodzi. To, co zobaczyliśmy w czasie trzygodzinnej podróży jest nie do opisania. Stada kajmanów i żółwi błotnych królowały w wodzie, a na krzewach tłoczyły się przepiękne, pomarańczowo upierzone ptaki serere, czaple i kormorany. Po godzinie rejsu usłyszeliśmy dziwne parsknięcia, a po chwili naszym oczom ukazało się stado delfinów rzecznych. Jeden z nich trzymał w pysku złowionego suma…Następnie udało nam się wypatrzeć na brzegu stado kapibar – największych na swiecie gryzoni. Zachwyceni dotarliśmy do prowizorycznego obozu, aby trochę ochłonąć i zjeść, a następnie udaliśmy się na nocne poszukiwanie kajmanów i aligatorów. Niesamowicie wyglądają w ciemności ich świecące ślepia. W trakcie tej wycieczki w sam czubek nosa ukąsiła mnie miejscowa osa . Powiem tylko, że jest dużo, dużo większa od tych naszych, polskich. Przewodnik jednak szybko posmarował mi bolące miejsce błotem. Ból ustał, a nos został w swoim stałym rozmiarze…
Następnego dnia z rana każdy dostał po parze gumaków i tak uzbrojeni ruszyliśmy na poszukiwanie anakond. Brodząc po kostki (a czasami po kolana) w błocie przeczesywaliśmy trawy w nadziei na odnalezienie tego wielkiego gada. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że można tu spotkać „Mamba Verde” – trzeciego najbardziej jadowitego węża na świecie Widzieliśmy kilku miejscowych z amputowanymi kończynami. Okazało się, że to skutek ukąszeń tejże mamby właśnie. Ci, którzy odcięli sobie ramię machetą zanim trucizna przedostała się do krwioobiegu całego ciała, mieli szansę przeżyć. My nie znaleźliśmy jadowitej mamby (ani ona nas). Nie udało nam się odszukać anakondy. Udało nam się natomiast odnaleźć i być świadkami walki o teren dwóch kajmanów. Wróciliśmy do obozu zmęczeni marszem (gumaki mieliśmy pełne błota) i słońcem. Po chwili odpoczynku wyruszyliśmy łodzią na połów piranii. Za przynętę służyło nam oczywiście mięsko. Okazuje się, że piranie nie przepadają za ścięgnami, natomiast uwielbiają świeże, czerwone mięśnie. Złowione piranie wpuściliśmy z powrotem do rzeki, podziwiając wcześniej ich szczęki. W drodze do obozu podziwialiśmy też stada małp skaczące na drzewach i wyjadające owoce z palm, różnorodne ptaki i oczywiście wszechobecne kajmany i żółwie błotne. Trzeci dzień minął nam w podróży – ponownie trzeba było pokonać trzy godziny łodzią i trzy samochodem. Ta krótka, trzydniowa wyprawa do selwy zrobiła na nas ogromne wrażenie – różnorodność i przeogromna ilość zwierząt naprawdę zaskakuje.
Ptak serere

Ptak serere

To było trochę jak wizyta w ogrodzie zoologicznym. Jednak świadomość, że te zwierzęta znajdują się w swoim naturalnym środowisku sprawia, że radość z ich oglądania jest nieporównywalnie większa.
Wróciliśmy do La Paz szczęśliwi i wygłodniali jazdy rowerowej. Przed rozpoczęciem rajdu na południe Brazylii stwierdziliśmy jednak, że nie możemy opuścić tego miasta bez zjazdu słynną drogą śmierci. Wypożyczyliśmy więc rowery górskie i wspólnie z Friedmannem i Leną z Niemiec zjechaliśmy 3200 metrów w dół. (tę niemiecką parę spotkaliśmy wcześniej w Ekwadorze w trakcie zjazdu z Banos) Na sześćdziesięciokilometrowym odcinku drogi można było zauważyć jak zmienia się klimat. Zaczynaliśmy w wysokich, wietrznych i chłodnych górach, a skończyliśmy w tropikalnym lesie pełnym krwiożerczych komarów. Świetny był to zjazd! Jak zjechaliśmy na południe Boliwii napiszemy Wam następnym razem…

przebytych kilometrów rowerem:
0/6153 (w dniach opisanych powyżej/łącznie)