Merida (i okolice) 16.03.-18.04.2014

Merida 16.03.-18.04 Dzień 17-48

Katedra w Meridzie

Katedra w Meridzie

Dojechaliśmy do Meridy po przejechaniu ponad stu. Mimo tego, że jechaliśmy z pełnym obciążeniem to było nawet lżej niż bez – mieliśmy silny wiatr w plecy. Do miasta dojechaliśmy zgodnie z planem około siedemnastej. Tam w samym centrum spotkaliśmy się z naszymi gospodarzami – przemiłą parą amerykańskich emerytów, którzy uciekli do Meridy przed zimnem Atlanty. To, co na nas czekało przerosło nasze oczekiwania – spędziliśmy trzy dni w prawdziwym luksusie. Ken i jego żona połączyli i wyremontowali dwie kamienice, w patio urządzili basen. Wisienką na torcie były rzeźby i obrazy meksykańskich i amerykańskich artystów znajdujące się dosłownie wszędzie.
W Meridzie spotkaliśmy wspaniałą parę – Garbi i Erika z Kraju Basków, którzy planują wyruszyć – dla odmiany – rowerami do Ameryki Południowej. Mieliśmy u nich zamieszkać w trakcie trwania naszego kursu hiszpańskiego. Gdy przyjechaliśmy do Meridy gościli u nich inni rowerzyści, Itor i Evelin, którzy na rowerach jeżdżą od pięciu lat!
Świderski w Meridzie

Świderski w Meridzie

I właśnie w Meridzie Evelin zachorowała – okazało się, że na dengę – chorobę przenoszoną przez tutejsze komary. Musieli więc zostać u Garbi i Erika na dłużej, my zaś po kilku dniach spędzonych w fantastycznym hostelu „Nomadas” przenieśliśmy się do wynajętego mieszkania.
Merida jest cudownym postkolonialnym miastem, z licznymi parkami i klimatycznym centrum historycznym.
A to w Meridzie zamiast numerów domów

A to w Meridzie zamiast numerów domów

Jest też kulturalnym centrum Yukatanu. Codziennie, przez cały rok można tutaj znaleźć jakąś atrakcję kulturalną, często darmową. My byliśmy na świetnym balecie, pokazie tańca regionalnego, koncertach i w muzeach.
Miesiąc tutaj zleciał nam niepostrzeżenie, w sumie to głównie na ciężkiej pracy – uczeniu się języka, głównie w formule jeden na jeden. W dodatku, co weekend, organizowaliśmy sobie wypady za miasto:

Dzibilhaltun i Progreso
Tę wycieczkę urządziliśmy ze względu na równonoc i fenomen astrologiczno- architektoniczny, który można w tym czasie w Dzibilhaltun obserwować. Aby dotrzeć na wschód słońca wyruszyliśmy o czwartej nad ranem. Towarzyszyła nam Basia – szalona rodaczka, która w miesięczną podróż rowerem po Jukatanie wybrała się samotnie.
Wszystko szło zgodnie z planem, aż do momentu dotarcia do bramy strefy archeologicznej, gdzie Przemiły Pan poinformował nas, iż otwierają dopiero o 8, czyli grubo po wschodzie słońca, a fenomen można byłoby oglądać dnia poprzedniego (bo było otwarte i były tłumy), gdyby nie było pochmurno :). Dziś słońce świeciło w najlepsze ukazując geniusz astronomiczny Majów jedynie iguanom, które nic sobie z tego nie robiły…

Dzibilchaltun - nasz własny, słoneczny fenomen

Dzibilchaltun – nasz własny, słoneczny fenomen


Aby nie zmarnować okazji stworzyliśmy więc swój własny fenomen- dzieło nowożytnych rąk ludzkich 🙂 Przemiły Pan okazał się fotografem i astro-archeologiem, z plecaczka wyciągnął album ze swoimi zdjęciami (my ze swoich wyciągnęliśmy śniadanie) i w takich przemiłych okolicznościach dowiedzieliśmy się, że Dzibilhaltun było jednym z ważniejszych obserwatoriów astronomicznych w świecie Majów. Obserwowano tu nie tylko słońce i ksieżyc, tak jak w Chichen Itza, ale również gwiazdy i planety. Po wykładzie ruszyliśmy w stronę Progreso – miasteczka nad zatoką meksykańską z najdłuższym na świecie betonowym molo.
Plaża w Progreso - najdłuższe na świecie betonowe molo w tle.

Plaża w Progreso – najdłuższe na świecie betonowe molo w tle.

Port w Progreso zorganizowano w czasie gdy Jukatan przeżywał okres rozwoju i bogactwa, kiedy z bardzo wytrzymałych włókien sizalowych cały świat produkował np. liny. Wraz z wynalezieniem włókien syntetycznych skończyło się także i bogactwo Jukatanu, a dokładnie rzecz ujmując hiszpańskich właścicieli rancz. Pozostał jednak po nim ślad w postaci przepięknej zabudowy reprezentacyjnej ulicy Meridy – Paseo Montejo.
My w Progreso znaleźliśmy swoją palmę i cieszyliśmy się urokiem nadmorskiego plażowania w jej cieniu.

Chuburna:
Jednodniowy wypad z Garbi i Nicole na plażę z przystankiem na kąpiel w cenocie. Tam pierwszy raz zobaczyliśmy stada flamingów brodzące w wodzie i pelikany nurkujące w poszukiwaniu ryb. W samochodzie z klimatyzacją , z meksykańskim podkładem muzycznym w tle podróżuje się inaczej…

Chuburna - na plaży

Chuburna – na plaży

Celestun:
Dziewiećdziesiąt pięć kilometrów w prawdziwym upale (ponad czterdzieści stopni) i słońcu. Pod koniec skończyły nam się zapasy wody i było już naprawdę ciężko. Ale daliśmy radę:) Po rozbiciu namiotu nie mieliśmy jednak siły nawet na kąpiel.

Nocleg w Celestun - dwie palmy od plaży

Nocleg w Celestun – dwie palmy od plaży

Krótka drzemka pozwoliła zregenerować siły, a wspaniała rybka, a potem jeszcze wspanialsza pinacolada w plażowej knajpce nastroiły nas pozytywnie. Wieczorem spacer po plaży i leżakowanie były tym, co było nam potrzebne.
Zachód słońca tym razem w Celestun

Zachód słońca tym razem w Celestun

Zasypialiśmy w spokojnej wiosce rybackiej bez tłumów i hałasów, a obudziliśmy się w zatłoczonym i tętniącym życiem nadmorskim kurorcie. W sumie można było się tego spodziewać – w Meksyku zaczęły się dwutygodniowe ferie świąteczne, które tutaj zwyczajowo spędza się na plaży. 🙂 Uciekając od tłumów wybraliśmy się na rejs do nadmorskiego parku.
Krokodyl w Rio Celestun

Krokodyl w Rio Celestun

Flamingi w Celestun 2

Flamingi w Celestun 2

Tam widzieliśmy piękne różowe flamingi i pierwszego naszego krokodyla w środowisku naturalnym. Następnie lawirując pośród drzew mangrowych dopłynęliśmy do tzw. „ojo de agua” czyli miejsca w którym pośród bagien wybija źródełko tworząc wspaniały basen.
"Ojo de agua" w Celestun

„Ojo de agua” w Celestun


Droga powrotna do Meridy to, mimo większych zapasów wody i bardzo wczesnego wyjazdu, ponownie droga przez piekło – oprócz standardowego upału musieliśmy zmierzyć się z silnym wiatrem wiejącym nam prosto w twarz..

Izamal
Na wycieczkę do Izamal wybraliśmy się autobusem. Chcieliśmy zobaczyć to niezwykłe, magiczne miasteczko, ale nie chcieliśmy też odkładać naszego wyjazdu z Meridy.
W Izamal znaleźliśmy pozostałości miasta Majów, które było jednym z ważniejszych ośrodków religijnych w okolicy. Główna piramida była ogromna i była miejscem istotnych wydarzeń w życiu duchowym miejscowej ludności. Najprawdopodobniej właśnie dlatego tutaj wybudowano olbrzymi konwent franciszkański, który miał odpowiadać za nawracanie tubylczej i dzikiej ludności na 'prawdziwą” wiarę.
W wyniku tego dzisiaj z zakonnych krużganków można obserwować to, co zostało z największej piramidy, zaś z wierzchołka piramidy można podziwiać widok na konwent (i rozpościerającą się wokół dzicz).
My w Izamal byliśmy pod koniec okresu suchego, więc widok nie był tak imponujący jak na przykład w grudniu, gdyż drzewa straciły większość liści. Okoliczni rolnicy wykorzystywali brak opadów i wypalali kolejne połacie lasów. Unoszący się dym nadawał okolicy nieco surrealistyczny widok.
Samo Izamal jest niesamowitym miejscem – wszystkie budynki tutaj, na czele z konwentem pomalowane są na żółty kolor, bez charakterystycznej, również i dla krajobrazu polskiego, baneromanii, co stanowi ciekawy wyjątek od przekolorowych zwykle miast Meksyku.

Ostatni dzień w mieście (Wielki Czwartek) spędziliśmy na szykowaniu się do dalszej drogi, dokupywaniu ekwipunku i uruchamianiu tegoż bloga. Kolacją w knajpce pożegnalismy się z Merida.
przebytych kilometrów rowerem:
629/1240 (w dniach opisanych powyżej/łącznie)