Dzień 110-125
Do Nikaragui wjechaliśmy przez przejście graniczne, po wypełnieniu wyśrubowanych – bo wyrażonych w dwucyfrowej sumie dolarów – formalności wizowych (oczywiście uwidoczniona była tylko część tej sumy w świstkach wjazdowych).
– w której z całej palety oferowanych atrakcji zdecydowaliśmy się skorzystać z obiadu – osobliwych smażonych w głębokim tłuszczu tacos, deseru w kawiarni i krótkiego spaceru poprzedzającego w pełni zasłużony sen w przydomowym hostelu. Nazajutrz wcześnie, prawie zgodnie z planem (bo zaledwie z półtoragodzinnym poślizgiem) ruszyliśmy w stronę Leon – miasta gdzie zamierzaliśmy spędzić kilka dni. Droga miała być krótka i przyjemna – po studwudziestokilometrowym odcinku w dniu poprzednim, ale coś się Kubie w głowie nie zgrało z mapą i przy wyjeździe z miasta zboczyliśmy z trasy. I takim to cudem z czterdziestokilometrowego odcinka – możliwego do pokonania w przedpołudnie zrobił się odcinek szcześciesięciokilkukilomerowy pokonywany w upale. Ale nie zdjęło to nam uśmiechów z twarzy i po znalezieniu hostelu rozpoczęliśmy pobyt w Leon.
Czas tutaj upłynął nam oprócz czynności higieniczno-sanitarno-bytowych na zwiedzaniu miasta: muzeum sztuki (ciekawe – z dużą kolekcją sztuki współczesnej) oraz osobliwego muzeum rewolucji (urządzonym w zdobytym przez rewolucjonistów budynku publicznym, gdzie wśród zdjęć Che Guevary, Chaveza, innych lokalnych bojowników oraz plakatów wyborczych prezydenta Nikaragui byliśmy oprowadzani przez bohaterów narodowych z czasów rewolucji. W Leon postanowiliśmy też skorzystać z możliwości jakie oferuje nam pobliski łańcuch wulkanów wespół z rozlicznymi biurami turystyki górskiej i spróbować swoich sił w wulkanoboardingu i w „zwykłym’ trekkingu po aktywnym wulkanie. Pierwsze – wulkanoboarding to nowy „sport” niezmiernie ciekawie wyglądający na folderach, polegający na zjeździe na desce- sankach po zboczu aktywnego, bardzo młodego wulkanu Cerro Negro (Czarna góra). Zbocze, z racji młodego wieku wulkanu, nie jest pokryte żadną roślinnością tylko, jak nazwa wulkanu wskazuje, czarną, niczym sumienie eks ministra Nowaka, górą z luźnych kamieni wulkanicznych. Na szczycie obok krateru znajdują się otwory przez które ciągle wydobywają się gazy zawierające siarkę, barwiąc wylot na żółto i wydzielając zapach zapewne podobny do tego z piekła, a znany wszystkim bywalcom pijalni wód w Kudowie- Zdrój. Sam pobyt na aktywnym wulkanie jest ciekawy. Można, siadając nań dupskiem poczuć ciepło wewnętrze ziemi, co jest uczuciem szczególnym. Ale, ale! Nie weszliśmy na ten wulkan żeby się tylko nim zachwycać. Weszliśmy tam by stać się wulkanoboardingowcami. Przebraliśmy się więc w kombinezony (choć jeszcze wtedy nie do końca wiedzieliśmy po co), okulary i po krótkim instruktażu zjazdu oraz szkoleniu z procedur bezpieczeństwa gotowi byliśmy do zrobienia pamiątkowych fot i zjazdu. Co do samego zjazdu jest to doświadczenie osobliwe – oczywiście jest duża prędkość, która w razie upadku może dokładnie połamać gnaty i z którą obcowanie daje pewną frajdę, ale ubaw z jazdy jest niestety przyćmiony, czy też raczej przysypany gęstymi strugami drobnych, ostrych kamieni tryskających spod deski i nóg, którymi się kieruje, prosto w mordkę zjazdowca kłując niemiłosiernie i włażąc w każdy możliwy otwór w głowie. Po zjeździe pozostało już tylko się otrzepać, wypluć i wysmarkać możliwie dużo czarnego piasku wulkanicznego. I tyle w tym przyjemności. Zabawa jakaś tam była, ale więcej niż raz w życiu , naszym zdaniem, zjeżdżać sensu nie ma. Po lekkim posiłku wyruszyliśmy, w towarzystwie dwóch przewodników i trzech innych turystów, na właściwy trekking. Dwudniową wyprawę rozpoczęliśmy w upalnym słońcu, wdrapując się na zbocze wulkanu Hoyo, by już po godzinie maszerować w tropikalnej ulewie. Na miejsce obozu udało nam się dotrzeć – według przewodników- w rekordowo krótkim czasie. Po rozbiciu namiotów dokonaliśmy ataku szczytowego wizytując po drodze krater i otwory wentylacyjne ziejące siarką. Na szczycie, ciesząc się widokiem okolicznych wulkanów, podziwialiśmy zachód słońca. Następnie raźnym krokiem, już w półmroku zeszliśmy do obozu. Kolacja – makaron z warzywami i sosem pomidorowym – po całym dniu smakowały niebywale. Drugiego dnia zeszliśmy do jeziora Asocosca, w którym zażyliśmy kąpieli próbując wypłukać resztki wspomnień vulcanobordingu i odprężyć ciało nieprzyzwyczajone do dźwigania ekwipunku na plecach. Po lunchu zeszliśmy do drogi, złapaliśmy na stopa wielką ciężarówkę i na pace dojechaliśmy do Leon. Drugiego dnia wędrówki rzecz, która pierwszego dnia była upierdliwością ledwie, stała się przyczyną prawdziwych mąk: podczas „rozpoznania bojem” przydatności posiadanych butów do turystyki pieszej wyszło na jaw, że nie nadają do niczego. Rany na stopach krzyczały wręcz o koniczności zmiany. W Leon, które szczerze polubiliśmy, zostaliśmy jeszcze całe dwa dni dłużej, ponownie się opierając, odpoczywając (aktywnie – zwiedzając na bosaka dach katedry) i zaleczając otarcia stóp. Z Leon udaliśmy się w kierunku wyspy Ometepe na jeziorze Nikaragua. Dotarliśmy tam po czterech dniach zatrzymując się po drodze na pierwszy nocleg w namiocie przy restauracji nad brzegiem jeziora Managua z widokiem na wulkon Momotombo i Momotombito. Miejsce, które z racji uroku, w Europie zabudowane byłoby zapewne hotelami tutaj było tylko dla nas i lokalnych rybaków! Drugą noc spędziliśmy pod wulkanem Masaya, a dwie kolejne w postkolonialnym mieście Granada. Tam prócz oczywistych atrakcji miasta kolonialnego – katedry, parku centralnego, kościołów i zabudowań zwiedziliśmy ciekawe muzeum przy konwencie franciszkańskim w którym znajdowała się wspaniała kolekcja kamiennych prekolumbijskich rzeźb zebranych z okolicznych wysp. Z Granady wypływaliśmy z portu w którym formalności biletowo- checkinowe wyglądały jakbyśmy promem mieli lecieć w kosmos, a nie płynąć w czterogodzinny rejs na wyspę. Szkoda strzępić tu klawiatury na opisanie idiotyzmów panujących podczas załadunku na rejs śródlądowy wewnątrz jednego państwa, ale z grubsza wyglądało to tak: wojsko – co chyba nikogo nie dziwi – przed naszym zaokrętowaniem się dokładnie przetrzepało nam każdą z sakw szukając tam niebezpiecznych przedmiotów umożliwiających uprowadzenie promu – alkoholu i noży. Po przeszukaniu spakowaliśmy nasze sakwy i niosąc na plecach trzydziestokilogramowe worki odbyliśmy dwustumetrowy spacer po molo do statku na którym były już załadowane przez pracowników portu nasze rowery. Szczęśliwie udało się załadować i wypłynąć. Podczas rejsu spotkaliśmy miłą niemiecko-austriacką parę emerytów, którzy podczas przerwy w swojej podróży jachtem bez celu zwiedzali przez rok Amerykę południową i centralną. Bardzo inspirujące spotkanie! Tak niewiele trzeba do realizacji swoich marzeń! Zachodnioeuropejska emerytura i doświadczenie w żeglarstwie morskim 🙂 (Kto wie co nam pisane?). Po dotarciu do wyspy Ometepe i nieporównywalnie sprawniejszym rozładunku (tu wyznamy Wam nasze grzechy) po raz pierwszy załadowaliśmy nasze rowery na inny środek transportu lądowego. Skorzystaliśmy z podwózki pick-upem z przystani do miasta. Mamy nadzieję, że późna pora, piaszczysta droga oraz brak pojęcia gdzie jest „miasto” nas usprawiedliwia. Przenocowaliśmy w miejscowości Alta Gracia, gdzie wieczorem mieliśmy okazję być świadkiem procesji – z ogniami sztucznymi, fajerwerkami i innymi wystrzałami – czyli typowej dla tego regionu.
Wyspa Ometepe to dwa aktywne wulkany – Concepcion i Madero, których zbocza wystają majestatycznie ponad wody jeziora Nikaragua i czynią to miejsce magicznym. Po późnej pobudce i leniwym poranku eksplorację rozpoczęliśmy od przemieszczenia się na część wyspy pod wulkanem Madero. Mijając liczne tabliczki wskazujące drogę ewakuacji w razie erupcji, dotarliśmy na postój w kąpielisku urządzonym na naturalnym źródle 'Ojo de Aqua’, gdzie mieliśmy przyjemność wśród porykiwań małp (kapucynków) przeczekać też tropikalną ulewę. Na następny nocleg znaleźliśmy miejsce na wzgórzu z widokiem na wulkan Concepcion. Gdy tylko się rozlokowaliśmy, odkryliśmy że zapomnieliśMY zabrać z kąpieliska stroju kąpielowego Madzi w modne (zarówno kiedyś jak i dziś) białe grochy. Dzień zwieńczyliśmy więc wieczorną przejażdżką do źródła i z powrotem oraz jakże zasłużoną porcją wieprzowiny z dwoma piwkami. Z ograniczonego – z racji braku rowerów dostosowanych do jazdy po nieutwardzonych drogach wyspy i braku odpowiednich butów trekkingowych- możliwości aktywnego wypoczynku, udało nam się cieszyć z uroków wyspy podczas wieczornego wpatrywania się w słońca zachód za Concepcion i przedpołudniowej (więc i przedulewnej) wycieczki konnej po zboczu wulkanu Madero i plaży łączącej obydwa. Trzy dni spędzone na wyspie dla nas – poganianych wizją mijającego właśnie, najlepszego czasu na zwiedzenie ameryki południowej – wystarczyło, więc dnia trzeciego skoro świt ruszyliśmy w stronę przystani łączącej wyspę z San Jorge. Po drodze zostaliśmy wynagrodzeni za pobudkę o czwartej nad ranem, bowiem pożegnała nas małpia rodzina – w tym matka z młodą małpką na grzbiecie – paradujące na drzewach metr od nas! Po bardzo sprawnej odprawie odbyliśmy krótki rejs podziwiając oddalające się zbocza dwóch wulkanów. Tego samego dnia dotarliśmy do San Juan de Sur – plażowego kurortu nad Pacyfikiem, mekki surferów i imprezowiczów z USA. Do San Juan pojechaliśmy wabieni możliwościami odbycia wycieczki na 'żółwie plaże’ – w folderach i internecie stało jak wół, że jesteśmy we właściwym czasokresie na obserwowanie lęgu owych, jednakże po przybyciu do miasta, okazało się że sezon akurat teraz jest nienajlepszy, zła faza księżyca, a obserwacje wymagają przenocowania, a i efekt może być niepewny (możemy żadnego nie zobaczyć). Postanowiliśmy więc nie poświęcać kolejnych trzech kartek z kalendarza i następnego ranka odbyliśmy podróż – częściowo pod wiatr, częściowo z silnym bocznym wiatrem w stronę Kostaryki.
przebytych kilometrów rowerem:
390/3518 (w dniach opisanych powyżej/łącznie)
złapanych kapci:
2/8 (w dniach opisanych powyżej/łącznie)