Salary, jeziora i wulkany – południe Boliwii (24.11- 09.12)

Dzień podroży 270-285
Jak w poprzednim wpisie wspomnieliśmy – nadszedł czas by opuścić wygodne La Paz i pokręcić trochę korbami po Alitplano. Podarowaliśmy sobie dwudniową mękę wspinania się z centrum na chlubnie noszące miano „Mordoru” przedmieścia La Paz , jak również późniejszy rajd przez nie. Wybraliśmy się więc bezpośrednio autobusem do miasta górniczego Oruro. W nim spędziliśmy dzień na zwiedzaniu muzeum- kopalni i czekaniu na parę znajomych – Katalończyków Marię i Adrię. Razem ruszyliśmy w stronę Salaru Uyuni (takiego sezonowo wyschniętego słonego jeziora). Droga do niego była długa i wiodła duktami stopniowo pogarszającymi swoją jakość.

Tym razem długo przed sie

Tym razem długo przed sie

Nie szaleliśmy zbytnio z prędkością – za to cieszyliśmy się niezmiernie z możliwości dzikich campingów w ciekawych miejscach – a to w wymarłej wiosce gdzieś koło Challapata, a to w zagrodzie dla lam za Quliacą, innym razem w sąsiedztwie krateru po meteorycie, czy przy kościele w Tahua (OK – raz się zhańbiliśmy nocując w hostelu). Nie brakowało nam podczas drogi wzruszeń powodowanych otaczającą przyrodą – pasące się dziko wikunie przy jeziorze Poopo, wulkany, odległe szczyty i niesamowita przestrzeń Altiplano. Nie brakowało usterek technicznych – zablokowane, bo pokiereszowane kamieniem kółko przerzutki tylnej u Magdy, u Kuby – przy pokonywaniu DPZ-tu – drogi poprzecznie zjepsutej (ang. washboard) pękła śruba mocująca siodło sztycy, no i w końcu (po jakichś 2000 km przebytych od wylądowania w Quito) udało nam się złapać i zreperować kapcia! Pięć dni jazdy minęło szybko, a fakt że jechaliśmy większą grupą sprzyjał większej dyscyplinie przy zbieraniu się po przerwach i jakoś pewniej człowiek czuł nocując w niepewnych do końca miejscach. Po pięciu dniach więc udało nam się wjechać na Salar (3663 m.n.p.m). I oszołomiła nas jego biel, i jego ogrom, i jego pagórkowate sąsiedztwo. Staliśmy wiec tak oszołomieni przez kilka dobrych minut, pozwalając by promienie słońca parzyły nas, pierwszy raz w życiu chyba, także od spodu. Potem przyszedł czas na sesje fotograficzna, z obowiązkową w tym miejscu zabawa z perspektywą. Po czym ruszyliśmy w stronę wyspy ryby (Isla de Pescado). Droga choć krotka (kilkanaście kilometrów) i w dodatku po płaskim, okazała się niemożliwa do pokonania – wiał silny wiatr i w dodatku w najgorszym z możliwych kierunków, ostatni kilometr pokonaliśmy pchając rowery. Na wyspie spotkała nas mila niespodzianka – obozowali tam bowiem zapoznani dwa dni wcześniej holenderscy jeep-turyści z Surinamu (podróżujący po Ameryce od kolo roku i kręcący filmy).
Zycie obozowe  - Isla de Pescado

Zycie obozowe – Isla de Pescado

Przywitali nas w chyba w najpiękniejszy możliwy sposób jaki sobie może turysta po całodziennym trudzie wyobrazić: porcja świeżych naleśników. Wieczór minął na milej pogawędce i nazajutrz po krótkim spacerze o wschodzie słońca wśród „lasu kaktusowego” ruszyliśmy dalej przez Salar. Celem tego dnia było udanie się pod nieczynny hotel z soli, gdzie zamierzaliśmy założyć biwak. Zamierzenie zrealizowaliśmy, po drodze jedząc lunch ze mechanizowanymi znajomymi. Droga choć tym razem z wiatrem okazała niemożliwa do pokonania przez Marie – bolące kolano prosiło o odpoczynek, wiec Adria pokonał ponad siedemdziesieciokilometrowa trasę bohatersko holując współtowarzyszkę podroży. Po nocy spędzonej w pobliżu zamkniętego hotelu z soli, pokonaliśmy ostatnie kilkanaście kilometrów po salarze i wjechaliśmy na stały lad.
Tam dowiedzieliśmy się, ze do Uyuni – miejsca gdzie zamierzaliśmy złapać oddech po przebytej drodze wiedzie nowa, jeszcze ciągle wykańczana droga. Radość z jazdy super droga minęła, gdy rozpędem wzięliśmy także odcinek świeżo pokryty emulsja asfaltowa – i tak własnie na grubą warstwę soli oblepiającą nasze rowery dodaliśmy jeszcze warstwę asfaltowej polepy. By kontynuować jazdę musieliśmy obrać nasze opon z asfaltu, który oblepił je tak skutecznie , ze uniemożliwił obracanie kol. I tak bogatsi o kolejne doświadczenie dotarliśmy do miasta Uyuni, gdzie po kąpieli rowerów i sakw, mogliśmy spocząć.
Pustynna forma zycia

Pustynna forma zycia


Nie odpoczywaliśmy za długo – ot tak w sam raz żeby tylko się najeść, pooglądać oparzenia skory i oprać sie. Po tym ruszyliśmy na trzydniowy tour – wycieczkę zorganizowana – po południowo-zachodnim skraju Boliwii. Region ten obfituje w piękne miejsca, niestety jest niedostępny dla naszych rowerów – z szosowymi oponami. Trzy dni minęły naszej, ciągle czteroosobowej grupie, niezwykle szybko i chyba zbyt intensywnie. Ciągłe skakanie z jednego miejsca – na drugie nie dało nam czasu, by się nacieszyć jego pięknem w tempie właściwym dla turysty rowerowego: posiedzieć kilkadziesiąt minut, przygotować i zjeść w miejscu pieknym posiłek, a najlepiej spędzić wieczór i ranek… Ale nie narzekamy, cieszymy się ze udało nam się zobaczyć Salar (po raz wtóry), przepiękne jeziora, barwione na przemian minerałami i algami, piękne formy skalne – obrobione surrealistyczne przez wiatr, wulkany, pustynie, pustynie, pustynie, pustynie, a także gorące źródła (włączając kąpiel w nich), gejzery i rezerwat flamingów. I tylko trochę szkoda, ze to wszystko przeleciało nam w tempie pędzącego po pustynnej drodze Land Cruisera.
Po trzech dniach powróciliśmy do Uyuni, następny dzień spędziliśmy na opierunku i planowaniu podboju Argentyny. O sposobie realizacji tego planu dowiecie się. Niebawem. 🙂

przebytych kilometrów rowerem:
460/6613 (w dniach opisanych powyżej/łącznie)