Gwatemala 16.05 -05.06.2014

Dzień 76 – 97

Gwatemala przywitała nas chmurami i deszczem – pokonując kolejne kilometry pośród mgły i wilgoci, jednocześnie wspinaliśmy się coraz wyżej. Gwatemala - Chickenbus Co jakiś czas, przez krótką chwilę – przez wyrwę w chmurze mogliśmy obserwować jednak cudowne widoki. Drogę rozweselałynam zawsze głośne chicken-busy – dawne amerykańskie autobusy szkolne służące na tych szerokościach geograficznych jako środek transportu średniego zasięgu, zawsze pięknie odmalowane, zawsze blisko przejeżdzające obok nas.
Zmęczenie kilkudniową wspinaczką rowerową wzięło górę i pierwszą noc w Gwatemalii spędziliśmy podrzędnym 'gościńcu’ jakieś czterdzieści kilometrów od Huehuetenango. Do Huehuetenango, w którym czekał na nas Arturo dojechaliśmy nazajutrz, już w pełnym słońcu.

Huehuetenango - saturday night fever (prolog) z Warmshowersami

Huehuetenango – saturday night fever (prolog) z Warmshowersami

W domu napojono nas miejscowym alkoholem, a następnie zabrano na tańce. Wszystko było cudowne: muzyka nastrojowa (to znaczy nastrajająca do dzikich tańców), lasery, stroboskopy, alkohole, panowie i damy w eleganckich toaletach, czyste toalety, darmowe parkingi i nienachlani kelnerzy. Ale naszą szampańską zabawę przerwało wkroczenie policji. Około dwudziestu ubranych na czarno osobników z długą bronią na ramieniu przeszukiwało każdego z osobna, szukając (niezbyt dokładnie) i broni, i narkotyków. Witamy w Gwatemali! Wszystko oczywiście dla naszego bezpieczeństwa i jest to niestety normą. No cóż tańce przerwane, ale że chodziło o bezpieczeństwo właśnie, to nie żałowaliśmy za bardzo dodatkowych paru godzin zabawy (no i paru dodatkowych godzin kaca nazajutrz).
Żartem-śmiechem ale Gwatemala jeszcze dobrze pamięta wojnę domową.
30 lat po konflikcie kraj zmaga się nie tylko z problemami z narkotykami, przemocą i biedą, ale także z konfliktami o ziemię. Jeden z domowników pracuje jako rozjemca takich konfliktów z ramienia rządu. Według niego w regionie Huehuetenango czterdzieści procent mieszkańców – głównie tych mieszkających w wioskach wysoko w górach nie ma dostępu do bieżącej wody i elektryczności – proste rolnictwo bazujące na sile ludzkich mięsni stanowi utrzymanie lokalnej ludności. Dobry kawałek ziemi lub lasu to być albo nie być dla rolników. W czasie wojny, kiedy duża część ludności uciekła, szukając schronienia w okolicznych państwach, sąsiedzi uprawiali opuszczone pola. Po powrocie emigracji własność nie jest już taka oczywista, a spory ciągną się do tej pory…

Nasza dalsza droga wiodła do San Cristobal Totonicapan. Na tej trasie, akurat w środku naszej przerwy obiadowej pomiędzy jednym jajkiem na twardo, a drugim przeżyliśmy nasze pierwsze trzęsienie ziemi.

San Cristobal Totonicapan - na chwilę przed wjazdem do miasta

San Cristobal Totonicapan – na chwilę przed wjazdem do miasta

To znaczyło tylko jedno: wulkany są już blisko. W San Cristobal koszernym obiadem ugościł nas Carlos, a jego olbrzymia altana otoczona przepięknym ogrodem stała się naszym domem na kilka dni. (Po wieczornej jeździe z mokrymi włosami Magda dostała zapalenia ucha i lekarz zabronił jej jeździć na rowerze na czas kuracji antybiotykowej – przez kilka dni właśnie).
Sa Cristobal Totonicapan - magiczny domek w ogrodzie Carla

Sa Cristobal Totonicapan – magiczny domek w ogrodzie Carla

Tutaj też spotkaliśmy innych rowerzystów – Francuza Roma, Amerykanina Johna i wcześniej już spotkaną przez nas parę Australijczyków. Wygody napotkane w altanie Carlosa sprawiły, że kolejne dni przeleciały szybko. Odwiedziliśmy także San Pedro La Laguna i San Marcos La Laguna nad jeziorem Atitlan. Jazda na otwartej pace pick-upa (tutaj to regularny środek lokomocji) stromymi zboczami w dół, z widokiem na jezioro i wulkany, z wielkimi drapieżnymi ptakami latającymi nam nad głowami była niezapomnianym przeżyciem. Ostatni odcinek drogi był wyjątkowo stromy i kręty. Kierowca wchodząc w zakręt nie mógł widzieć czy z naprzeciwka nie jedzie inny pojazd dlatego przed każdym skrętem trąbił, ostrzegając przed ewentualną kolizją. Jezioro Atitlan to jedna z głównych atrakcji turystycznych Gwatemalii. Jest to miejsce gdzie szczególnie dużo można spotkać hipisów i tych co hipisami chcieliby zostać.
Lago Atitilan i wulkany - tyle ich było widać

Lago Atitilan i wulkany – tyle ich było widać

Do tego restauracje i kafejki wraz z licznymi – oczywiście holistycznymi (cokolwiek piszący to mieli na myśli) – szkołami języka hiszpańskiego, jogi, medytacji, astronomii i astrologii i warsztatami wzmacniania własnej energii i uwalniania jej. Ogólnie rzecz biorąc najprawdopodobniej chodzi o holistyczne (czyli całościowe) wyzwolenie się z sideł umysłu. Jak zaobserwowaliśmy niezbędna w tym jest marihuana palona na każdym kroku.
Lago Atitlan - spacerujemy siedząc

Lago Atitlan – spacerujemy siedząc

Nie skorzystaliśmy, najprawdopodobniej jesteśmy na to już za starzy, albo sidła umysłu zbyt mocno nas krępują. Skorzystaliśmy za to z dość ciekawej propozycji – odbycia małej przejażdżki konnej po okolicy, żeby nie było wątpliwości – nie jazdy konnej,- chodzi o zwykłe siedzenie na koniu, który sobie idzie. Oczywiście w towarzystwie lokalnego przewodnika. Przewodnik oprowadzając nas po pagórach otaczających jezioro raczył nas ciekawymi opowieściami, jak to przez ostatnie trzydzieści lat się nad jeziorem zmieniło, co w obecności gringo jest dobre, a co nie, oraz pokazując nam plantacje i miejsce pierwszego oczyszczenia ziaren – wtajemniczył nas, dlaczego to właśnie gwatemalska kawa jest najlepsza na świecie. Łącznie nad jeziorem spędziliśmy trzy dni, nie udało nam się zobaczyć wieszchołków wulkanów, ale za to czując się wykurowani i głodni holistycznego kontaktu z rowerem powróciliśmy do altany Carlosa.
Gwatemala - górska droga - skarpa z gliny tłumacząca częstotliwosć lawin ziemnych

Gwatemala – górska droga – skarpa z gliny tłumacząca częstotliwosć lawin ziemnych

Po spędzeniu tam ostatniej nocy (poprzedzonej pyszna koszerną kolacja pożegnalną) ruszyliśmy ku naszemu następnemu punktowi wyprawy – ku miastu Antigua Guatemala (dawnej stolicy państwa) . Do Antiguy dotarliśmy po dwóch dniach jazdy, z czego pierwszy dzień to bardzo ciężki odcinek górski z rekordowy wjazdem na najwyżej położony punkt naszej drogi – 3020 metrów nad poziom morza. Antiugua przywitała nas ulewnym deszczem, więc nie byliśmy wybredni i zatrzymaliśmy się w pierwszym napotkanym hostelu: 'Jungle Party’. 'Jungle Party’ – jak nazwa wskazuje to miejsce znacznie bardziej rozrywkowe od 'Posada del Abuelito’, więc i tu nie obeszło się bez konieczności zasypiania wśród dźwięków dzikiej imprezy białych małp. Ale nie narzekamy, bo nie przyjechaliśmy do Antiguy by zaznać snu spokojnego.
Antigua Guatemala - ulica

Antigua Guatemala – ulica

Do Antiguy przyjechaliśmy, aby zarzyć uroku pięknego, kolonialnego miasta, niestety niszczonego regularnie przez kolejne trzęsienia ziemi. Spacer wśród częściowo zniszczonych zabytków, niektórych odrestaurowywanych , niektórych nie, był na prawdę miłym przeżyciem. Ponadto odbyliśmy mały spacer na wzgórze za miasto, by się upewnić, że jest właśnie pora deszczowa i żadne wycieczki na szczyty wulkanów otaczających Antiguę, mimo zachęt sprzedających je tour-operatorów, nie mają sensu. Ulewny deszcz padający przez cały jeden dzień, a będący konsekwencją potężnych ulew paraliżujących niedawno opuszczoną północno-zachodnią część kraju, opóźnił nasz wyjazd o jeden dzień.
Z Antiguy wyjechaliśmy w stronę Salwadoru trasą 'nadmorską’, gdzie ledwie po przejechaniu linii wulkanów przywitał nas, tak dawno już nie odczuwany (ostatnio to chyba w Palenque – czyli więcej niż miesiąc temu) tropikalny upał. Na szczęście pierwszy dzień drogi to był gównie zjazd, podczas którego udało nam się przez krótką chwilę zaobserwować szczyty wulkanów otaczających dolinę w której spędzaliśmy ostatnie trzy dni. Po noclegu w przydrożnym hotelu i minięciu niebezpiecznego (czego nie byliśmy do końca świadomi) – z uwagi na częste napady regionu dotarliśmy do granicy z Salwadorem. żałujemy trochę, że pora (deszczowa, więc pochmurna) w której przyszło nam zwiedzać ten piękny region nie pozwoliła nam w pełni cieszyć jego walorami, przynajmiej wiemy już ciut więcej gdzie i po co tu wracać….

przebytych kilometrów rowerem:
468/2625 (w dniach opisanych powyżej/łącznie)
złapanych kapci:
2/4 (w dniach opisanych powyżej/łącznie)