Dzień 190-195
Do Peru wjechaliśmy przez nowe przejście graniczne, po bezproblemowej kontroli i
W tym momencie szczęście nas opuściło: zdążyliśmy ledwie wyjechać z miasta i minąć ostatnie zabudowania i pierwszy z pagórków, gdy – tu sprawy się rozegrały szybciej niż jesteście w stanie to przeczytać – drogę zajechała nam mototaksówka, z której wyskoczyło i podbiegło do nas dwóch typków z kapturami tak szczelnie zawiązanymi że ledwie nosy wystawały. Jeden podbiegł do mnie, jednym ruchem ręki zerwał torbę z kierownicy i machając mi przed oczami pistoletem bez problemu uprosił mnie żebym szybko oddał mu mój portfelik z pieniędzmi. Gdy już go dostał pobiegł pomóc drugiemu rabować Magdę. Ja stałem jak wryty patrzyłem tylko jak wybebeszają jej torbę na kierownicę (miała zapięcie starszego typu i nie udało im się jej zerwać) wysypują z niej przekąski, przewodnik i inne niezbędne różności. Nie znalazłszy niczego, uciekli do motorikszy która zdążyła już zawrócić i wtedy dopiero postanowiłem się jej przyjrzeć. Zapamiętałem tylko dwie ostatnie cyfry tabliczki rejestracyjnej, Magda zapamiętała kolor. Bandyci odjechali, a my zostaliśmy w rozsypce emocjonalnej, a także fizycznej – z porozrzucaną na poboczu zawartością torebki. Próbowaliśmy zatrzymać mijające nas samochody i kiedy po kilku nieudanych próbach jeden w końcu stanął poprosiliśmy kierowcę by zadzwonił na policję.
Okazało się, że w Peru w każdym mieście policja ma inny numer. Tego potrzebnego kierowca nie znał. Obiecał jednak wezwać patrol z następnego mijanego przez niego miasteczka. Gdy odjechał na wzniesieniu pojawił się powracający biegacz. Okazał się być 'gringo’ z Londynu, też jednak nie miał telefonu…
Cóż mieliśmy robić? Z lekkim strachem i z wielką złością (na siebie i na porządek tego świata) wróciliśmy rowerami do Mancory. Tam odnaleźliśmy posterunek policji. Po wysłuchaniu nas, i odczekaniu pół godziny policjanci zapakowali nasze rowery na pick-upa i ruszyliśmy w pościgu za bandytami. Gdy dotarliśmy na miejsce zdarzenia było już całkiem ciemno, policjanci spisali tylko który to był kilometr drogi i wróciliśmy na posterunek. Tam, po godzinie, złożyliśmy oficjalne zawiadomienie. Straciliśmy 200 nowych soli (około 200zł), aparat fotograficzny, dodatkowy obiektyw, mapy, kompas, scyzoryk, torbę na kierownicę i podręczną butelkę Listerine. Całe szczęście, że w małej kieszonce torby na kierownicy ostała się komórka Magdy! Na dodatek gdy rabusie krzyczeli: „money! money!” Magda wyciągnęła portfelik i chciała go oddać, jednak złodziej był nie mniej przestraszony od niej i nie wiedząc co się dzieje nie zabrał go…
Dodatkowo nasze paszporty i jedyna karta płatnicza bezpiecznie przetrwały napad w paszportówkach w naszych przepoconych majtkach. Nie dalej jak dwa tygodnie temu czytaliśmy o napadzie na polską parę rowerzystów w jakże bezpiecznie przejechanej przez nas Nikaragui podczas którego stracili też dokumenty. To zmotywowało Magdę do wożenia (tak jak ja robiłem to ciągle) paszportu i karty pod bielizną, a nie jak do tej pory (w bezpiecznym Ekwadorze) w torbie na kierownicy.
Straciliśmy mało czy dużo? Bardzo mało. Pistolet w ręce nie mniej przestraszonego od nas małolata nie wypalił, nie ranił nikogo, nikogo nie zabił – mieliśmy szczęście.
Czy pistolet był prawdziwy? Nie wiemy, a że nie potrafimy tego odróżnić, nie robi nam to różnicy.
Straciliśmy też, prócz rzeczy, poczucie bezpieczeństwa. Nie wiemy jak można je odzyskać…
Noc spędziliśmy w hostelu. Noc nie przyniosła snu spokojnego. Noc spędziliśmy na gonitwach z myślami, analizach alternatywnych scenariuszy i snuciu planów co robić z naszą podróżą dalej…
Następnego dnia, po uzyskaniu od policji kopii zgłoszenia o napadzie, poszliśmy do lokalnego radia, gdzie drżącym głosem wygłosiliśmy apel do uczciwej i solidarnej społeczności miasta Mancora, żeby chociaż nam zdjęcia oddali (sesja nude z Zorritos!) … jak dotąd bez odzewu.
Korzystając z pomocy zaoferowanej przez komendanta posterunku, już z rowerami na pace policyjnego pickupa dotarliśmy do wioseczki Vichayito, gdzie jak się okazało, czekał na nas piękny domek letniskowy z prywatną plażą, kuchnią, leżakami, wodą, słońcem, ptakami, falami, przekolorowymi zachodami słońca… Mały prywatny raj. Szkoda że nie mamy aparatu …
Siedzimy więc w Zorritos już kolejny dzień, korzystając z uprzejmości właściciela, który na co dzień mieszka w Limie. Tłumaczymy sami sobie brak naszej winy w tym, co nas spotkało i czasami nawet się uśmiechamy. Ale przerażeni, mocno przerażeni, jesteśmy wizją jeszcze gorszych scenariuszy, które mogły się rozegrać tu na drodze: Oddać życie za rower?
Oddać życie za fajny namiot?
Oddać życie za portfel z pieniędzmi?
Oddać życie za wycieczkę rowerową?
Czujemy teraz ciągły strach.
Strach, jak słyszymy motorikszę.
Boimy się każdej mijanej obcej osoby (a mijamy wyłącznie obce). Czujemy strach jak zasypiamy.
Czujemy się niepewnie sami na pustej, wielkiej plaży. Czujemy się niepewnie gdy na pustej, wielkiej plaży przyjdzie nam się minąć z kimś.
W mieście liżąc lody zaglądamy do każdej motorikszy do każdego kramu, czy nikt nie bawi się aby naszymi rzeczami.
Spacerując w japonkach, oglądamy rejestrację każdej motorikszy z żółtym dachem, czy nie ma aby końcówki „95”. Nie wiem po co, ale to robimy.
Tak, mamy kręćka, hopla, szajbę, PR-dolca, fiksum-dyrdum, czy jakkolwiek by to fachowiec fachowo nie nazwał.
Czujemy, że musimy odpocząć, ale nie potrafimy się cieszyć – było nie było – prawdziwym pięknem, cudem natury, które nas otacza… Wiemy, że będziemy musieć też ruszyć dalej, nie wiem jak – rower jest niebezpieczny, autobusy też, taksówkarz – każdy jeden to typ podejrzany…
przebytych kilometrów rowerem:
140/5233 (w dniach opisanych powyżej/łącznie)
złapanych kapci:
0/9 (w dniach opisanych powyżej/łącznie)