Ekwador: Banos do granicy z Peru 17.08-07.09

Dzien 168-189
Z Banos w dalszą drogę na południe ruszyliśmy autobusem. Nie widzieliśmy dużego sensu w poświęcaniu dnia całego na wyjazd z doliny wąską, zatłoczoną i co nie bez znaczenia pochyloną w naszą stronę drogą (się znaczy ostro pod górkę tam było). Ponadto znaliśmy już ten dwudziestokilkukilometrowy odcinek dobrze – niewiele więcej niż tydzień przedtem zjechaliśmy tą właśnie trasą. Nie, nie tłumaczę nas, tylko informuje z czystego obowiązku. Więc nasz rajd na południe kontynuowaliśmy od obwodnicy Ambato: nie udało nam się tego dnia ani wcześnie wstać, ani szybko śniadać, ani jeszcze szybciej się spakować. Była już pierwsza gdy zaczęliśmy kręcić korbami. Udało nam się wykręcić jedynie trzydzieści parę kilometrów. Zmierzch zastał nas w bardzo ciekawym miejscu: pomiędzy dwoma wulkanami – Tungurahua i Chimborazo, tam dokładnie gdzie spadają popioły z tego pierwszego (na wysokości jakies 3600 mnpm). Przed nocą i opadem popiołów schroniliśmy się w naszym namiocie na pastwisku blisko domu gospodarza.
Nie wiedzieć dlaczego, ale jazda tak nas wymęczyła, że nie chciało się na nawet parzyć herbaty na rozgrzanie, więc zapiliśmy wodą krakersy i poszliśmy śnić o jasnym poranku, kiedy to będziemy mogli nasycić oczy (i matryce aparatu) widokiem obydwu wulkanów. Jak to w życiu bywa, poranek brutalnie obszedł się z naszymi snami: obudziliśmy się w deszczu pośrodku chmury (czy też w mgle), nie widzieliśmy za wiele.

Canar - sniadanie typowe: empanadaj i humitas.

Canar – sniadanie typowe: empanadaj i humitas.

Próbowaliśmy ten deszcz przeczekać – bezskutecznie, około dziesiątej zaczęliśmy się zbierać. Jak tylko ruszyliśmy w stronę Riobamby okazało się że chmura miała zasięg nie większy niż pięć kilometrów i dalej już było sucho. Zostaliśmy jednak na pół dnia i noc w Riobambie, gdzie po wysuszeniu namiotu, kosmetyce rowerów i osobistej ruszyliśmy w stronę centrum zjeść i zwiedzić kawałek miasta. Nie udało się obejrzeć za wiele – byliśmy tu akurat w poniedziałek, więc kościoły i muzeum były zamknięte, a parki, których trawniki rozsiewały intensywną woń uryny zniechęcały do przebywania w nich. Przygotowaliśmy sobie zatem smaczną kolację w hostelu, by nazajutrz znów ruszyć w drogę, w kierunku naszego celu jakim była miejscowość Canar. Do Canar dotarliśmy po czterech dniach jazdy po przepięknym, górzystym terenie, ponownie spędzając noce na polach i łąkach lokalnych rolników. Na jednym z nich wzbudziliśmy szczególnie duże zainteresowanie, wręcz zbiegowisko. Mieszkańców domów w okolicy łąki na którą się wprosiliśmy zainteresował pokaz rozkładania namiotu, a także gotowania na kuchence turystycznej. Przy herbacie bardzo miło poopowiadaliśmy o sobie na wzajem. Miły był to wieczór…W Canar zostaliśmy na dwie noce – potrzebowaliśmy bowiem dnia wolnego by zwiedzić flagowa zonę archeologiczna Ekwadoru – Ingapirca.
Ingapirca -  Templo del sol z oddali

Ingapirca – Templo del sol z oddali

Tę zwiedziliśmy z obowiązkowym przewodnikiem, który dość pośpiesznie oprowadził nas po terenie, po czym samodzielnie już odbyliśmy spacer po terenie zony a także przeszliśmy się trasą widokową po okolicy. Ingapirca – najbardziej wysunięte na północ miasto inkaskie, a raczej jego współczesne pozostałości, nie oszołomiły nas rozmachem i wielkością, ale namacalna bliskość dawnej cywilizacji była przeżyciem ciekawym i rozbudziła nasze apetyty na wizyty w kolejnych dawnych miastach inkaskich i przedinkaskich już w Peru… Z Canar był już rzut beretem – to znaczy cały dzień wciskania pedałów, do Cuenki – trzeciego co do wielkości miasta Ekwadoru. Cuenka spodobała nam się bardzo. Piękne wąskie brukowane uliczki, potężna katedra z pięknymi detalami z czerwonej cegły, a do tego czysty i cichy hostel sprawiły, że zostaliśmy tam dużej niż początkowo planowaliśmy. Dłuższy pobyt wykorzystaliśmy na odwiedzenie muzeum banku narodowego – prezentującą ciekawą kolekcję archeologiczną i etnograficzną, a także wystawę sztuki erotycznej Ekwadoru, oraz na regenerację po spożyciu zaledwie jednego, ale za to na pewno zatrutego (chyba przez rosyjski wywiad – no bo któż inny by śmiał) kartonu chilijskiego wina Clos (odmiana Merlot). Udało nam się jednak z Cuenki wyjechać. Droga byla dos ciezka, i kazdy dzien wygladal w miare podobnie – dlugie wpinaczki na wzgorza, gdzie tylko blskosc masztow radowala nas – oznaczala bowiem koniec podjazdu.
Magda i przyjaciel maszt

Magda i przyjaciel maszt

(co oczywiste maszty telekomunikacyjne stawia sie na najwyzszych dostepnych wzgorzach w okolicy. I Po czerech dniach drogi wsrod miasteczek zamieszkałych przez Indian, dotarliśmy do miasta Loja (czytaj: Locha). W Losze – prócz oczywistej regeneracji – czas spędziliśmy między innymi na obserwacji niesłychanie ekspresywnej adoracji rzeźby Virgen de El Cisne, która akurat tu gościła za pielgrzymką z rodzimego sanktuarium. Adoracja była osobliwa, gdyż nie polegała – czego spodziewaliśmy się mając w pamięci naszą tradycję polskiej pielgrzymki cudownego obrazu NMP – na modleniu się, tylko na głośnej zabawie z fajerwerkami przed katedrą. Przy dźwiękach orkiestry prezentowano pokaz pirotechnicznypolegający na podpalaniu wieży (tłumacząc dosłownie: zameczku – castillo), która to świszcząc i gwiżdżąc tryskała strumieniami różnokolorowych iskier, by finalnie – przy gromkim „JE-BUM” rozwinąć na szczycie obraz z Virgen właśnie. W Loja zdecydowaliśmy się zmienić nieco nasze pierwotne plany i udać się na wybrzeże, by potaplać się w Pacyfiku i spalić skórę nadmorskim słońcem…
Castillo - zameczek pirotechniczny ku czci Virgen del Cisne

Castillo – zameczek pirotechniczny ku czci Virgen del Cisne


W dniu wyjazdu mieliśmy przemiłe spotkanie z dwoma parami rowerzystów – młodych Niemców i duńsko-francuzką parą w wieku emerytalnym.
Choć spotkania nieco opóźniły nasz start to dały nam zastrzyk pozytywnej energii. Kolejne dni w drodze w stronę Peru wyglądały dość podobnie – w ciągu dnia jeden znaczny podjazd i dłuugi zjazd.
Między Catamayo a Olmedo udało nam się spotkać też pierwszego biciturystę jadącego na północ – Richarda z Anglii, z którym wymieniliśmy się historiami z trasy i mapami przejechanych właśnie krajów.
Po drodze słodki zapach karmelu przyciągnął nas do manufaktury, gdzie z trzciny wyrabia się gotowy do spożycia cukier w półkilogramowych kostkach – który, tu Wam zdradzę, na świeżo smakuje wyśmienicie (jak krówka – cukierek – tylko że bez mleka).

This slideshow requires JavaScript.

Z dnia na dzień zmieniał się krajobraz – góry były coraz niższe, było ich coraz mniej, a także temperatura – zmieniliśmy stroje na lekkie. Hoteliki by nas przyciągnąć zaczęły oferować nie ciepłą wodę, a działający wentylator. W jednym z nich – w miejscowości przed Balsas – mieliśmy przed porannym wyruszeniem okazję zwiedzić przydomowy ogród i zobaczyć na własne oczy jak rosną mandarynki, banany, ananasy, kawa i trzcina cukrowa, a także poczęstowano nas owocową wyprawką 'na drogę’.
Olmedo - drzewko pomaranczowe 2

Olmedo – drzewko pomaranczowe 2

Finalnie, po czterech dniach jazdy, udało nam się dotrzeć po drodze już zupełnie płaskiej do miejsca naszego ostatniego noclegu na ziemi ekwadorskiej – miasta Arenillas. Tam po niezbyt spokojnej nocy (głośni, inni nie śpiący goście hotelowi) i dużym śniadaniu ruszyliśmy w stronę Peru. Do Peru wjechaliśmy, a to co w Peru – to już inna historia!

przebytych kilometrów rowerem:
765/5093 (w dniach opisanych powyżej/łącznie)
złapanych kapci:
0/9 (w dniach opisanych powyżej/łącznie)