Dzien 168-189
Z Banos w dalszą drogę na południe ruszyliśmy autobusem. Nie widzieliśmy dużego sensu w poświęcaniu dnia całego na wyjazd z doliny wąską, zatłoczoną i co nie bez znaczenia pochyloną w naszą stronę drogą (się znaczy ostro pod górkę tam było). Ponadto znaliśmy już ten dwudziestokilkukilometrowy odcinek dobrze – niewiele więcej niż tydzień przedtem zjechaliśmy tą właśnie trasą. Nie, nie tłumaczę nas, tylko informuje z czystego obowiązku. Więc nasz rajd na południe kontynuowaliśmy od obwodnicy Ambato: nie udało nam się tego dnia ani wcześnie wstać, ani szybko śniadać, ani jeszcze szybciej się spakować. Była już pierwsza gdy zaczęliśmy kręcić korbami. Udało nam się wykręcić jedynie trzydzieści parę kilometrów. Zmierzch zastał nas w bardzo ciekawym miejscu: pomiędzy dwoma wulkanami – Tungurahua i Chimborazo, tam dokładnie gdzie spadają popioły z tego pierwszego (na wysokości jakies 3600 mnpm). Przed nocą i opadem popiołów schroniliśmy się w naszym namiocie na pastwisku blisko domu gospodarza.
Nie wiedzieć dlaczego, ale jazda tak nas wymęczyła, że nie chciało się na nawet parzyć herbaty na rozgrzanie, więc zapiliśmy wodą krakersy i poszliśmy śnić o jasnym poranku, kiedy to będziemy mogli nasycić oczy (i matryce aparatu) widokiem obydwu wulkanów. Jak to w życiu bywa, poranek brutalnie obszedł się z naszymi snami: obudziliśmy się w deszczu pośrodku chmury (czy też w mgle), nie widzieliśmy za wiele.
W dniu wyjazdu mieliśmy przemiłe spotkanie z dwoma parami rowerzystów – młodych Niemców i duńsko-francuzką parą w wieku emerytalnym.
Choć spotkania nieco opóźniły nasz start to dały nam zastrzyk pozytywnej energii. Kolejne dni w drodze w stronę Peru wyglądały dość podobnie – w ciągu dnia jeden znaczny podjazd i dłuugi zjazd.
Między Catamayo a Olmedo udało nam się spotkać też pierwszego biciturystę jadącego na północ – Richarda z Anglii, z którym wymieniliśmy się historiami z trasy i mapami przejechanych właśnie krajów.
Po drodze słodki zapach karmelu przyciągnął nas do manufaktury, gdzie z trzciny wyrabia się gotowy do spożycia cukier w półkilogramowych kostkach – który, tu Wam zdradzę, na świeżo smakuje wyśmienicie (jak krówka – cukierek – tylko że bez mleka). Z dnia na dzień zmieniał się krajobraz – góry były coraz niższe, było ich coraz mniej, a także temperatura – zmieniliśmy stroje na lekkie. Hoteliki by nas przyciągnąć zaczęły oferować nie ciepłą wodę, a działający wentylator. W jednym z nich – w miejscowości przed Balsas – mieliśmy przed porannym wyruszeniem okazję zwiedzić przydomowy ogród i zobaczyć na własne oczy jak rosną mandarynki, banany, ananasy, kawa i trzcina cukrowa, a także poczęstowano nas owocową wyprawką 'na drogę’. Finalnie, po czterech dniach jazdy, udało nam się dotrzeć po drodze już zupełnie płaskiej do miejsca naszego ostatniego noclegu na ziemi ekwadorskiej – miasta Arenillas. Tam po niezbyt spokojnej nocy (głośni, inni nie śpiący goście hotelowi) i dużym śniadaniu ruszyliśmy w stronę Peru. Do Peru wjechaliśmy, a to co w Peru – to już inna historia!
przebytych kilometrów rowerem:
765/5093 (w dniach opisanych powyżej/łącznie)
złapanych kapci:
0/9 (w dniach opisanych powyżej/łącznie)