Salwador (i Honduras) 06-18.06.2014

Salwador i Honduras 06.06.2014-18.06.2014 Dzień 98-110
Przed Salwadorem i Hondurasem przestrzegało nas wiele osób – na terenie tych krajów działają liczne gangi młodzieżowe. Śmiertelne skutki ich działalności można obserwować w lokalnej prasie. Stąd też po przekroczeniu granicy gwatemalsko – salwadorskiej wzmogliśmy naszą czujność bacznie obserwując, czy zza kolejnego pola trzciny cukrowej nie wyjdzie uzbrojona po uszy banda. Stało się coś przeciwnego – Salwadorczycy zachwycili nas swoją gościnnością i bezpośredniością. Co ciekawe, prawie każdy mijany przez nas salwadorczyk witał/żegnał nas jakimiś pozdrowieniem w języku angloamerykańskim. Większość dochodu w tym małym państwie generują pieniądze przesyłane przez salwadorczyków z USA lub Kanady! W zasadzie w każdej rodzinie są emigranci – legalni i nie…Coś mi to przypomina nasze podwórko…;) Upał, wilgoć przypominały nam jednak, że nie jesteśmy w Polsce, tylko w tropikach – na dodatek bliziutko oceanu!

Pierwszy widok na Pacyfik.

Pierwszy widok na Pacyfik.

Stęskniliśmy się już za szumem fal! Dlatego po pierwszym noclegu w pobliżu portu w Acajutli, zatrzymaliśmy się na plaży El Zonte. Tam spędziliśmy dwa dni, zjedliśmy najpyszniejszą rybę na świecie,
Magda i  taaaaka ryba!

Magda i taaaaka ryba!

potaplaliśmy się w wodzie i piasku czarnym jak sumienie euroentuzjasty, napatrzyliśmy się na surferów i stwierdziliśmy, że chcemy tak jak oni. Znajoma z couchsurfingu (Tuk-tuk) poleciła nam plażę El Tunco – tam tez się udaliśmy i przez przypadek spotkaliśmy się z nią przy wjeździe do miasta! Tuk- Tuk i jej chłopak pomogli nam znaleźć bardzo fajny, a bardzo tani hostel, a następnie umówiliśmy się na piwkowanie i oglądanie mistrzostw w surfingu. Boris, jako instruktor wyjaśniał nam zasady i opisywał najlepszych zawodników. Następnego dnia rano spotkaliśmy się na plaży już z deską. Łatwo nie było, za to ogromnie śmiesznie. Opiliśmy się pacyficznej wody (nie jest aż tak słona jak ta w morzu karaibskim) i tak nam się to spodobało, że w El Tunco zostaliśmy aż sześć dni. Tam spróbowaliśmy przedziwnego specjału – minutas. Rowerowe lodziarnie na kółkach przewożą wielkie bryły lodu, specjalną skrobaczką lód jest rozdrabniany, nakładany do kubeczka i polewany wybranym sosem. Lokalnym rarytasem jest taki lód polany sokiem z limonki i posypany solą!
Naszym następnym celem były okolice Chirilagua, gdzie czekał na nas Jose z rodziną. Po noclegu w Zacatecoluca wyruszyliśmy przed siódmą,
Magda i wulkany

Magda i wulkany

bo czekał nas stukilometrowy odcinek, pod koniec którego trzeba było jeszcze podjechać pod górę. Na ostatnim kilometrze tego podjazdu złapał nas ulewny deszcz. Padało tak intensywnie, że musieliśmy się gdzieś skryć. Ta półtoragodzinna ulewa wywołała lawiny błotne, naniosła mnóstwo większych i mniejszych skał i połamanych drzew na naszą na drogę. Uważnie podjechaliśmy na najwyższy punkt wzniesienia i jeszcze uważniej zjechaliśmy…aż do samego domu Jose. Tam ugoszczono nas specjalnością Salwadoru. Pupusas, czyli tortille z różnego rodzaju nadzieniem w środku można w Salwadorze kupić dosłownie wszędzie. Te z fasolą i serem są naszym numerem jeden.
Następnego dnia Jose zabrał nas na rynek w San Miguel, a w drodze powrotnej zajechaliśmy na plac budowy jego przyszłego domu. Tam właśnie skończono prace, więc wszyscy pracownicy zostali poczęstowani obiadem ugotowanym przez Mari – żonę Jose. Na koniec okazało się, że wszyscy pracujący to jej rodzina mieszkająca w wiosce w lesie. Wiodła tam kiepska leśna droga, którą pokonaliśmy jadąc na otwartej pace samochodu dostawczego – lubimy to!
Jose w wieku jedenastu lat razem z rodzicami wyemigrował do Kanady.
Jose, jego rodzina i my.

Jose, jego rodzina i my.

Po dwudziestu kilku latach podjął jednak decyzję o powrocie i odbył swoją podróż z Kanady na rowerze! Ciężko było nam się rozstawać z tą uroczą rodziną, jednak Honduras i Nikaragua już na nas czekały. Pierwotnie chcieliśmy popłynąć promem z La Union, omijając Honduras, aż do Potosi, jednak spóźniliśmy się o jeden dzień – prom odpłynął i nie wiadomo było kiedy wróci. Właściciele prywatnych łódek życzyli sobie sto dolarów za tę przyjemność, więc popedałowaliśmy dalej. W La Union zaliczyłam dość nieprzyjemny upadek i dopadł mnie kryzys – był upał, było dużo kurzu i dużo ran – chciałam do domu. W takich wypadkach niezmiernie przydatna okazuje się formuła według której właśnie żyjemy – czyli 'niemanie’ własnego domu 🙂 . Próbując odpowiedzieć sobie na pytanie gdzie jest ten dom dojechaliśmy do El Amatillo. Tam miejscowi poradzili nam, żeby przenocować jeszcze w Salwadorze – bo Honduras to już jest inny świat.
Niestety, być może właśnie prze te liczne sugestie, tak właśnie odebraliśmy skrawek tego państwa przez który przejechaliśmy. Mijaliśmy sklecone z blachy i desek „domy”, a spotykani ludzie nie uśmiechali się tak często jak Ci w Salwadorze. Z trzeciej strony nie wiem czy tak łatwo znaleźć w sobie siłę by pozdrawiać radośnie każdego zadowolonego z siebie i tego co robi turystę, wiedząc, że samemu dużo dalej niż własne sioło być może nigdy nie pojedzie. Spotkaliśmy też parę osób, które Honduras zachwalają… no cóż – może jeszcze kiedyś tu wrócimy, żeby zmienić to pierwsze wrażenie na lepsze.
Dojechaliśmy do miejscowości Choluteca, tam przenocowaliśmy, a następnego dnia ruszyliśmy w stronę granicy z Nikaraguą. Po drodze spotkaliśmy dwóch japończyków jadących z Alaski
Japońscy cykliści z Otake napotkani w Salwadorze

Japońscy cykliści z Otake napotkani w Salwadorze

przez Amerykę południową do Europy. Japońskie flagi i podziękowania dla kraju kwitnącej wiśni znajdowały się na prawie każdym mijanym przez nas moście i na wielu znakach przy wjeździe do miejscowości (to somo obserwowaliśmy później w Nikaragui) gdyż Japonia wspierała te kraje po kolejnych trzęsieniach ziemi, erupcjach wulkanów i powodziach błotnych…Granicę pokonaliśmy w miejscowości El Guasaule gdzie po uiszczeniu dwunastu dolarów od osoby mogliśmy wjechać do skąpanej w słońcu Nikaragui. Tego dnia pobiliśmy nasz rekord dystansu pokonanego w jeden dzień – za sprawą sztormu od którego (bezskutecznie) uciekaliśmy. Ale to już inna, nikaraguańska historia… Póki co cieszymy się, że za nami zostały kraje powszechnie uznawane przez przewodniki i statystyki kryminalne za najniebezpieczniejsze na naszej marszrucie. Wielka to ulga na sercu mieć świadomość, że jak co złego się przytrafi, to w kraju uznanym za bezpieczny, no znaczy się: znacznie bezpieczniejszym niż poprzednie.
przebytych kilometrów rowerem:
503/3128 (w dniach opisanych powyżej/łącznie)
złapanych kapci:
2/6 (w dniach opisanych powyżej/łącznie)